Remigiusz Mróz, "Parabellum - prędkość ucieczki"

wtorek, 6 czerwca 2017

Lubię tematykę II Wojny Światowej. Zarówno na ekranie jak i na papierze.
Remigiusz Mróz to autor doskonały. Potrafi grać uczuciami ludzkimi tak bardzo, że momentami czułam się katowana, lecz jak masochistka  - brnęłam dalej w głąb lektury. Trzeba przyznać, że sam autor to ciekawa postać. Skacze po gatunkach i tematyce jak wirtuoz fortepianu po klawiszach.
Tematyka wojenna spod ręki pana Mroza była mi obca, dotychczas czytałam jedynie jego thrillery prawnicze, jednak Parabellum  - prędkość ucieczki, spowodowała, że płakałam. Tak, pierwszy raz płakałam czytając Mroza.
Nawet nie dlatego, że było tam ludzkie cierpienie, bo są książki, w których jest jego sto razy więcej, ale jeden moment bardzo przypomniał mi moją rodzinna historię. Jednak opowiem Wam ją na końcu :)
Ostre rysy twarzy, nieustannie podkrążone oczy, wzrok psychopaty, potężne mięśnie, a do tego poruszał się jak polujący tygrys. / str. 25
Autor stworzył dwie kreacje bohaterów. Są to rodzeni bracia, a całkiem od siebie odmienni. Starszy, sierżant Bronisław Zaniewski, służący w brygadzie górskiej pod granicą rumuńską, ma znacznie większy problem niż przejmowanie się doniesieniami o zagrożeniu niemieckim. Uwielbia wpadać w kłopoty, a tym razem nie tylko zadarł, ale i pobił się ze swym przełożonym, chorążym Chwieduszko. 
Młodszy, Stanisław to ucieleśnienie spokoju i dobra, myśli przede wszystkim o własnych zaręczynach. 
Chociaż Zaniewscy charaktery mają różne to łączy ich siła i braterstwo, a co najważniejsze walka o własne przetrwanie. Stanisław razem z Marią chcą uciec na Zachód, a Bronisław rozpoczyna działalność partyzancką. Na swoich drogach, które obrali spotykają się ze śmiercią, morderstwami, z ucieczkami przed faszystami i bolszewikami.
Zrzucił ziemię z klatki piersiowej i podniósł głowę. Po jego prawej stronie leżał jakiś żołnierz i wpatrywał się w niego. Miał szeroko otwarte oczy. Nie było już w nich jednak iskry życia. / str. 57
Bardzo dużym atutem jest świetna umiejętność autora przerywania wydarzeń w kulminacyjnych momentach co nie tylko zachęca a nawet zmusza czytelnika do przewrócenia kolejnych stron, by móc się dowiedzieć jak to się wszystko potoczyło. Te wszystkie wspomniane czynniki sprawiają, że powieść czyta się naprawdę błyskawicznie. Zastanawiam się czy odpowiednim byłoby dodanie podtytułu  - prędkość czytania.
Dynamiczne opisy absolutnie nie nużą, a język, choć bogaty w wojskowe słownictwo, jest zrozumiały dla czytelnika. W odnalezieniu się w stopniach oficerów Wehrmachtu i SS niezwykle pomaga tabela/legenda otwierająca powieść.
Czyny świadczą o człowieku, nie jego krew. / str. 105
Wiele napisano już o beznadziei II wojny światowej, o bestialstwie, morderstwach, pogromach, Holocauście. Historia II wojny światowej przekonała nas, że człowiek jest paradoksem natury, istotą zdolną zarówno do pięknych, cudownych, wartościowych rzeczy a jednocześnie istotą posiadającą niewyobrażalne pokłady okrucieństwa. Rzeczą wiadomą jest, że nawet w powieści pseudohistorycznej o tematyce II wojny światowej muszą znaleźć się sceny drastycznego okrucieństwa. Nie inaczej jest w przypadku „Prędkości ucieczki”, lecz autor nader chroni czytelnika przed tym, gdyż nie wiele jest takich scen, jednakże nawet te, które są ociekają okrucieństwem.

Owszem powieści można zarzucić, że wszystko jest tu zbyt gładkie, zbyt poukładane, że brakuje dotknięcia owego przerażającego chaosu wojny i poczucia, że śmierć albo szaleństwo może czyhać na bohaterów za każdym rogiem. Ale z drugiej strony, autor dobrze odtwarza pewne wojskowe realia i w interesujący sposób ustawia swoich bohaterów w innych miejscach wojennego piekła. Dodatkowo lekka narracja oraz zakończenie powieści w kluczowym momencie sprawiają, że aż trzeba sięgnąć po kolejny tom. Być może przesłanie powieści jest zbyt oczywiste, być może nie doszukamy się tu czegoś głębszego. Jednakże zastanówmy się czy to co oczywiste i proste jest zawsze na gorszej pozycji niż to co głębiej ukryte?
_____________

Lata 1939 - 1945 odbiły się na prawie każdej rodzinie, nie inaczej było również w moim przypadku. W ubiegłym roku spisałam historię mojej rodziny od strony taty. Wiedziałam, że jego dziadkowie i rodzice pochodzili z okolic Kielc, a w czasie wojny uciekali, aż dotarli tutaj, gdzie teraz mieszkamy, jednak nie znałam całej historii. Jest to makabryczna opowieść nawet jeśli czyta się o obcych ludziach, jednak przeczytajcie fragment opowieści, którą opowiedział mi brat mojej babci:

24 maja 1943r.
W 1943 na naszych terenach silnie działała partyzantka. U nas w domu była nas wtedy tylko piątka: ja, Jadwiga, Jan i rodzice. Józek, jako że był najstarszy i miał już wtedy 16 lat, mieszkał i pracował na gospodarstwie u starszego i bezdzietnego małżeństwa za lasem. Marysia, Leokadia i Michasia były służącymi w Skarżysku Kamiennej, gdzie stacjonował oddział Wehrmachtu. Dzień wcześniej, najstarszy brat odwiedził nas, mówiąc, że jego gospodarze wyjechali na kilka dni i został na noc. Mama pracowała w Starachowicach, więc musiała bardzo wcześnie wstać, aby dojść tam na pieszo*, gdy wychodziła, obudziła brata i nakazała mu wracać na gospodarstwo, bo  - jak mówiła  - "coś wisi w powietrzu". Jakiś czas później my również wstaliśmy i zobaczyliśmy pod domem konia, na którym przyjechał Józef. Wyszliśmy z domu i zobaczyliśmy, że oficerowie Wehrmachtu zebrali mężczyzn z wioski i kierują ich w stronę lasu Kryneckiego. Wśród nich nasz ojciec i brat.
Z bezpiecznej odległości obserwowaliśmy jak mężczyźni ustawiają się w szeregu i wzajemnie kopią sobie groby. Jadwiga płakała, a ja nic nie mogłem zrobić, miałem wtedy zaledwie dwanaście lat, co mogłem zrobić? Najpierw zginął brat. Oficer nakazał ojcu, aby wykopał dla niego grób, po czym strzelili mu w klatkę piersiową, zostawiając w niej wielką dziurę. Następnie strzelili do ojca, więcej nie pamiętam i pamiętać nie chcę, wiem jednak, że strzelono mu w głowę. 
Po egzekucji mężczyzn z wioski, spalono wiele domów. Nasz ocalał, jednak już w listopadzie tego samego roku, Wehrmacht znów złożył nam wizytę, po tym jak w okolicy grupa partyzantów  zabiła trzech szkopów. Mama była w pracy, a nas wyganiali pod las. My, troje małych dzieci, staliśmy boso i trzymaliśmy się za ręce czekając na chwilę, kiedy będziemy znów razem z tatą i Józkiem. Patrzyliśmy jak nasza wioska płonęła, ludzie byli bici i mordowani, a niektóre kobiety dodatkowo gwałcone. Zobaczyłem naszego sąsiada, jak próbował uciekać, ale ledwie pięć metrów przebiegł, strzelili mu w plecy i zawisł martwy na płocie. Jego córka  - Marysia, podbiegła do niego i krzyczała: "tatusiu, tatusiu!", a ten szkop, skurwysyn jeden podszedł do niej i nabił dziecko na bagnet koło ojca. Czekaliśmy tam na śmierć, jednak późnym wieczorem kazali nam się rozejść, a gdy uszliśmy kilka metrów, otworzyli do nas ogień. Ani jedna kula nas nie trafiła, widzisz, bo jak się miało żyć to się żyje. Ukrywaliśmy się w sąsiedniej wiosce tydzień, aż mama nas znalazła. Nigdy tam już nie wróciliśmy.

Opowieść mojego wujka, może się wydawać, zbyt brutalna żeby była prawdziwa, jednak jest na nią cała masa dowodów. Między innymi zbiorowa mogiła w lesie Kryneckim...


* Moja rodzina mieszkała we wsi Godów, obecnie jest ona chyba całkiem połączona z Kałkowem.

__________
Panna Jagiellonka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz